Michal's blog

luźne przemyślenia na tematy około-technologiczne

Jakiś czas temu pytanie to nie dawało mi spokoju. Zatem 'me being me' musiałem temat zbadać dogłębnie. Od razu cię uspokoję, drogi czytelniku, że odpowiedź prawdopodobnie brzmi nie — raczej nie potrzebujesz VPN-a. Na wstępie zaznaczę, że pisząc VPN mam na myśli komercyjne usługi takie jak Proton VPN, Mullvad, czy IVPN. Oryginalnie pojęcie to odnosiło się zwłaszcza do sieci firmowych, do których pracownicy mogli uzyskać zdalny dostęp właśnie za pośrednictwem Virtual Private Network, bo tak brzmi pełna nazwa skrótowca. Dziś w większości przypadków mówimy o usługach, które w gruncie rzeczy tworzą tunel między naszymi urządzeniami a resztą internetu, tym samym ukrywając nasz adres IP. I w dużym skrócie tutaj ich rola się kończy — na 'podmiance' IP. Owszem, porządne VPN-y oferują dodatkowe opcje w postaci np. blokowania reklam lub omijania cenzury, co niektórym osobom może się spodobać. Jednak zasada działania jest podobna w przypadku wszystkich tego typu usług: podmienić IP i tym samym dać użytkownikowi trochę więcej prywatności. W pewnym uproszczeniu: w momencie gdy łączysz się przez VPN twój ruch sieciowy przechodzi przez serwery operatora, co sprawia, że 'giniesz w tłumie' innych użytkowników. Dodatkowo — co jest bezsprzeczną zaletą takiego tunelowania — możesz się łączyć z dowolnego miejsca na świecie i omijać ograniczenia regionalne, np. w serwisach streamingowych. Podejrzewam, że sporo osób korzystających z VPN-ów potrzebuje właśnie tej opcji, nie dbając przy tym o inne aspekty. OK, w jakich więc sytuacjach warto rozważyć zakup VPN-a? Jest kilka możliwych scenariuszy:

  • Gdy chcesz ominąć blokady regionalne
  • Gdy chcesz nieco więcej prywatności, a do tego nie lubisz reklam i skryptów śledzących
  • Gdy jesteś na wakacjach za granicą i potrzebujesz połączyć się z kraju zamieszkania
  • Gdy korzystasz z niezaufanych sieci WiFi
  • Gdy jesteś w kraju, który cenzuruje wybrane strony i treści
  • Gdy jesteś paranoikiem i chcesz ukryć swoje poczynania w sieci nawet przed dostawcą internetu (ISP)

Wszystko to możesz osiągnąć pod warunkiem, że wybierzesz rzetelnego dostawcę VPN. Co w tym wypadku oznacza rzetelny? Ano taki, który nie zachowuje logów oraz przechodzi regularne audyty bezpieczeństwa. Sprawdzone rekomendacje znajdziesz np. na stronach Privacy Guides.

Jeśli o mnie chodzi to w ramach testów korzystałem z Proton VPN i Mullvad. Oba rozwiązania są warte polecenia. Proton oferuje wersję darmową na jedno urządzenie oraz plany płatne, podczas gdy Mullvad to usługa płatna (mają tzw. flat rate: 5 EUR miesięcznie). Będąc za granicą i korzystając z hotelowego WiFi czułem się zdecydowanie lepiej mając włączonego VPN-a. Jednak jak dla mnie największą wadą jakiegokolwiek VPN-a jest to, że często ich adresy IP są blokowane przez dostawców treści. Dwa przykłady specjalnie dla was: Reddit całkowicie blokuje adresy Mullvada; a moja poczta służbowa (w domenie uczelni) nie chce współpracować gdy łączę się z polskich serwerów Mullvada. Powiem tak: na co dzień nie korzystam z VPN-a, bo to po prostu niepraktyczne. Oczywiście w twoim przypadku może być inaczej. Nie zapominajmy też, że dobry VPN (trochę) kosztuje co może być barierą dla niektórych osób. Tak czy siak, warto wiedzieć kiedy taka usługa może nam się przydać i korzystać wedle potrzeb. Mam nadzieję, że pomogłem 😉

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Zacznijmy od tego, że nie każdy potrzebuje aplikacji lub platformy do prowadzenia i zapisywania notatek. Jednak ci z nas, którzy mają taką potrzebę na pewno nam o tym powiedzą — wychwalając pod niebiosa swoje ulubione rozwiązanie. Jeśli o mnie chodzi to... nie zamierzam tego robić. To znaczy owszem, znalazłem wreszcie bardzo dobre narzędzie ale wiem, że prawdopodobnie nie każdemu ono 'podejdzie'. Ale po kolei.

Przez długi czas właściwie nie korzystałem z jednej konkretnej platformy. Jeśli już miałem coś do zapisania to wystarczał mi plik na dysku, dokument online (najpierw Google Docs, później Proton Docs), czy nawet notatka na Signalu czy Delta Chat (tzw. zapisane wiadomości). Jednak jakieś 4-5 lat temu pojawił się pomysł aby w ramach moich zapisków udostępniać materiały studentom. I tu zacząłem testować HedgeDoc, który w tej roli sprawdzał się wyśmienicie. W zasadzie nadal się sprawdza bo aplikację mam postawioną na wynajmowanym VPS-ie w ramach własnej instancji Yunohost. Można zadać pytanie: w czym więc problem? Ano w tym, że w razie wpadki, nieudanej aktualizacji czy innych dziwnych zdarzeń mogę łatwo stracić moje notatki. Niby mam backupy ale jednak trzeba o tym myśleć i na bieżąco aktualizować. Rozpocząłem więc poszukiwania czegoś co po prostu działa a jednocześnie dba o moje dane. No i długo szukać nie musiałem. Z poprzednich doświadczeń znałem jeszcze apkę Standard Notes, która jakoś w moim przypadku 'nie zaskoczyła'. Być może była to kwestia interfejsu, choć pewnie raczej kwestia ceny, która nieco mnie zaskoczyła 💰 Najnowszym odkryciem okazał się Notesnook, w którym właśnie przygotowuję szkic tego wpisu 🙂

Przyznam, że o Notesnook też wcześniej słyszałem — i to dosłownie — w jakimś podcaście (Techlore talks?). Jednak jakoś nie było nam po drodze, aż do teraz. Z aplikacji korzystam od ok. tygodnia i jestem bardzo pozytywnie zaskoczony. Pozwólcie, że wymienię parę 'ficzerów', które przemawiają na jej korzyść:

  • dostępny plan darmowy (choć z ograniczeniami)
  • plan Essential (mój wybór) to tylko ok. 90 PLN rocznie
  • możliwość grupowania notatek w tzw. notatniki (notebooks)
  • obsługa tagów
  • obsługa przypomnień
  • możliwość publikowania notatek na zewnątrz
  • pełne szyfrowanie
  • bieżąca synchronizacja i zapisywanie notatek w chmurze
  • ta sama aplikacja na różne platformy
  • tryb skupienia (focus mode)
  • obsługa skrótów Markdown oraz import plików .md
  • przejrzysty edytor + wiele opcji formatowania

Żeby nie było zbyt pięknie są też niedociągnięcia. Pierwsza rzecz, która przykuła moją uwagę to brak tłumaczenia interfejsu aplikacji na język polski. Fakt, że jestem ostatnią osobą, której to przeszkadza ale warto o tym wspomnieć. Na szczęście autokorekta działa w wielu językach, w tym po polsku. Druga i chyba ostatnia kwestia, którą twórcy mogliby poprawić lub zmienić to obsługa Markdown. Wiem, że wymieniłem to jako jeden z plusów powyżej. Jednak to co oferuje Notesnook nie jest pełnym wsparciem, tylko pewnym ułatwieniem przy wprowadzaniu tekstu. Wszystko co wpisujemy jest na bieżąco konwertowane do 'rich text', a więc tracimy przy okazji znaczniki MD. Dla mnie nie jest to może największą bolączką ale jeśli jesteś Markdown ninja to musisz o tym wiedzieć. Tak czy owak warto aplikacji dać szansę.

A wy z jakich narzędzi do notatek korzystacie? 🤔

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Jeszcze do niedawna opierałem się użyciu tzw. AI do codziennych zadań, zwłaszcza tych związanych z pracą. Moje obawy wiązały się z wielkimi modelami takimi jak ChatGPT, Gemini czy Grok. W sumie nadal nie ufam tym 'czatom', bo nie wiem jak wykorzystają moje dane oraz dane osób w moim otoczeniu. Bo pamiętajmy: moja prywatność pokrywa się z twoją. Prawie nigdy nie jest tak, że moje wybory nie mają wpływu na moje otoczenie (i vice versa). Do tego dochodzą kwestie środowiskowe i etyczne. Nie od dziś wiadomo, że LLMy (Large Language Models) 'przepalają' olbrzymie ilości zasobów, zwłaszcza jeśli chodzi o potrzebną moc obliczeniową. Na marginesie dodam, że nie tak dawno próbowałem odpalać jakiś nieduży model na własnej maszynie. Powiem tylko, że rezultaty nie były zadowalające, a procesor w laptopie grzał się niemiłosiernie. Ale do rzeczy. Pod kątem etyki LLMy też zazwyczaj nie wypadają dobrze. Nawet jeśli model oznaczony jest jako open source to wcale nie oznacza, że był szkolony na danych ogólnodostępnych i podlegających wolnym licencjom. W praktyce jedynie wagi modelu są otwarto-źródłowe. W największym uproszczeniu chodzi tu o parametry modelu czy liczby definiujące siłę połączeń w sieci neuronowej. Jedak ja dzisiaj nie o tym...

W związku z powyższym raczej unikałem popularnych czatbotów. I chciałbym napisać, że wszystko się zmieniło gdy Proton ogłosił własnego asystenta Lumo. Początkowo uznałem to za ciekawostkę i, owszem, sprawdziłem parę razy jak wspomniany asystent działa. Muszę przyznać, że nie byłem zachwycony. Ba, nawet teraz miewam momenty gdzie pozostaje tylko wykonać gest facepalm. Może nawet double facepalm. Po prostu czuję, że wypada być w tym temacie szczerym i w miarę obiektywnym. Ot prosty przykład: Lumo zapytany (po polsku) o vouchery na usługi Protona odesłał mnie do... nieistniejącej strony store.proton.me, podczas gdy właściwa strona to shop.proton.me. Więc tak jak każdy 'szanujący się' LLM popełnia błędy i zmyśla. Choć technicznie rzecz biorąc AI nie może zmyślać ani 'halucynować' bo nie zna pojęcia prawdy. Podsuwa nam tylko to co brzmi dobrze, jak autokorekta na sterydach. Pomijając jednak tego typu wpadki, które możemy dość szybko zweryfikować i poprawić, Lumo działa całkiem nieźle i faktycznie pomaga mi w pracy. Mało tego, z okazji Black Friday sprawiłem sobie wcześniejszy prezent mikołajkowy — subskrypcję Lumo+ na rok. Przy kwocie ok. 240 PLN na rok wychodzi 20 PLN na miesiąc. W porównaniu z kosztami subskrypcji takiego ChataGPT (100 PLN/mies.) to naprawdę dobry 'deal' 🤝

Jako nauczyciel akademicki doceniam, że mogę z pomocą Lumo przygotować angażujące materiały na zajęcia, handouty, lub quizy. Ponieważ pracuję z językiem angielskim nie mam większych zastrzeżeń do działania tego narzędzia. Jak powszechnie wiadomo większość treści w internecie — a więc danych treningowych — jest po angielsku. Zatem w pracy z językiem Lumo sprawdza się bardzo dobrze. Nieźle radzi sobie też z generowaniem fragmentów kodu. Potrafi przeszukiwać sieć i podawać bieżące informacje wraz ze źródłami. Co jednak najważniejsze z mojego punktu widzenia: rozmowy z czatem pozostają poufne, Proton (ani nikt inny) nie ma do nich dostępu. Czym innym pozostaje kwestia wpływu na środowisko i pochodzenia danych treningowych (etyczność). Niestety nie mam wiedzy na temat źródeł danych wykorzystanych przy uczeniu modelu. Jeśli natomiast chodzi o zużycie zasobów to niech każdy sobie odpowie na pytanie: czy warto skorzystać z LLMa czy może jednak wystarczy szybkie wpisanie hasła w DuckDuckGo 🦆 lub innej wyszukiwarce szanującej naszą prywatność. Zdumiewająco często wystarczy to drugie podejście. W momencie gdy jednak potrzebujemy czegoś więcej — artykułu na zadany temat wraz z quizem sprawdzającym słownictwo — Lumo będzie lepszym rozwiązaniem. Podejrzewam, że dla wielu osób nawet wersja darmowa powinna wystarczyć. Jednak jeśli zależy ci na zachowaniu historii czatów, nieograniczonych zapytaniach i lepszych modelach to warto rozważyć wersję z plusem. Dodatkową motywacją do zakupu może być wsparcie Protona — firmy, która słynie z konkretnych rozwiązań na rzecz prywatności. I żeby nie było: ten post nie jest sponsorowany. Po prostu dzielę się tym co uważam za wartościowe 🙂 Do następnego! 👋🏻

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Wybaczcie drodzy czytelnicy ten nieco wulgarny tytuł ale to nie ja jestem autorem tego zaskakująco trafnego tłumaczenia oryginalnego terminu. Takie rzeczy znajdziecie tylko na Mastodonie, czyli platformie która bardzo dobrze opiera się zjawisku zdefiniowanemu i opisanemu przez Cory Doctorowa w jego najnowszej książce. Mowa tu o wspomnianej Enshittification, która doskonale pokazuje procesy zachodzące na świecie, zwłaszcza w kontekście dużych platform internetowych. Poniekąd można by te procesy zrzucić na kapitalizm w jego schyłkowej fazie, ale mam wrażenie, że chodzi o coś więcej. Czytając książkę również przeczuwałem, że autor chce nam przekazać o wiele więcej przemyśleń niż tylko narzekać na kapitalizm. Bo o ile system ten sprawdzał się i wciąż w wielu dziedzinach sprawdza się całkiem nieźle to w przypadku molochów technologicznych wymaga pewnych regulacji. Co do tego nie mam już złudzeń. Być może po prostu się starzeję 👴🏻😉

Przejdźmy pokrótce do omówienia najważniejszych zagadnień poruszanych w książce. Doctorow opisuje zjawisko 'zgównowacenia' jako proces, w którym platformy cyfrowe zaczynają coraz bardziej degradować jakość usług, aby maksymalizować zyski kosztem użytkowników. Proces składa się z 3 głównych części:

  • Faza przyciągania, w której dana platforma zachęca użytkowników do dołączenia i kusi ich atrakcyjnymi funkcjami czy wygodą (jako przykłady autor podaje Facebooka, Amazon, iPhone'a czy Twittera).
  • Faza monetyzacji: po zdobyciu dużej liczby użytkowników platforma wprowadza płatne modele, reklamy i inne mechanizmy, które psują pierwotną wartość usługi.
  • Faza “enshittification”: platforma priorytetowo traktuje własny zysk ponad doświadczenie użytkownika. W efekcie usługa staje się mniej użyteczna, bardziej inwazyjna i trudniejsza do opuszczenia (np. zamknięte ekosystemy, płatne dodatki, agresywne reklamy).

Cały ten cykl jest napędzany przez:

  • zanik konkurencji,
  • regulacje, które nie nadążają (prawo antymonopolowe i ochrony konsumenta),
  • kulturowe przyzwyczajenie do akceptacji coraz gorszych warunków w zamian za wygodę.

Autor jednocześnie przedstawia kilka rozwiązań, które jego zdaniem powinny uzdrowić tę chorą sytuację. Pisze o tym w drugiej części książki. Znajdziemy tam między innymi takie propozycje:

  • konieczność rozbicia / podziału wielkich platform, z wykorzystaniem przepisów antytrustowych,
  • zachęta do budowania alternatyw; wspieranie otwartych, zdecentralizowanych projektów, które mogą konkurować z zamkniętymi ekosystemami,
  • zwiększanie świadomości konsumentów: edukowanie użytkowników o tym, jak rozpoznawać i unikać produktów w fazie “enshittification”.

Krótko mówiąc: Enshittification to analiza, dlaczego technologia, która kiedyś była narzędziem emancypacji, coraz częściej służy wyzyskowi użytkowników, oraz zestaw konkretnych propozycji, jak możemy odwrócić ten trend poprzez regulacje, rozbicie monopoli i rozwój otwartych alternatyw. Moja ocena książki? 5/5

Przykłady platform cytowane powyżej, chyba najlepiej oddają zjawisko 'gówni pochyłej'. Doctorow bardzo szczegółowo podszedł do tematu i każdy z nich rozwinął na kartach książki. Przypomnę, że chodzi między innymi o Facebooka, Twittera, Amazon i iPhone'a. Tutaj chciałbym tylko krótko przedstawić przypadek Twittera. W początkowym etapie (przyciąganie) Twitter był darmową, otwartą platformą mikro-blogową gdzie każdy mógł szybko dzielić się krótkimi wiadomościami. Największą jego zaletą było otwarte API, dzięki któremu niezależni developerzy mogli tworzyć własne integracje i interfejsy. Na etapie monetyzacji wprowadzono reklamy i promowane tweety, a później płatną weryfikację kont. Ostatnia faza to algorytmiczne filtrowanie feeda, shadow bany, zamknięcie API, rosnące koszty dla twórców w postaci płatnej promocji i kont premium. Zmiany te wymusiły na użytkownikach płacenie, akceptowanie reklam i ograniczoną kontrolę nad własnymi treściami — dokładnie to, co Doctorow opisuje jako trzy-etapowy proces 'zgównowacenia'.

Na koniec jeszcze najnowsza ploteczka dotycząca OpenAI i ich ChataGPT. Jak wiele osób (w tym ja) przypuszczało jest tylko kwestią czasu, aż ChatGPT zacznie wyświetlać reklamy. I wygląda na to, że tak właśnie będzie już niedługo — media branżowe powoli zaczynają o tym pisać. Do tej pory Microsoft i inne big techy pompowały kasę w modele generatywnej AI. Oferowano płatne wersje czat-botów ale jak widać to już nie wystarcza aby inwestycja zwróciła się w sensownym horyzoncie czasowym. Czas na reklamy. Czas na pełną “enshittification” 💩

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Dziś będzie wpis z gatunku #tutorial. Pociągnę wątek zdecentralizowanego komunikatora, który już teraz może być sensowną alternatywą dla Signala czy WhatsAppa. Część z was pewnie się zastanawia jak zacząć przygodę z Delta Chat (w skrócie DC). Otóż nie ma nic prostszego. Na początku warto wspomnieć, że DC to komunikator wieloplatformowy. Możesz więc korzystać z niego na telefonie (najbardziej oczywisty wybór dla większości osób), ale również na komputerze, tablecie czy laptopie. Poza tym nie ma tutaj żadnej zależności pomiędzy urządzeniami, bo aplikacja działa niezależnie na dowolnej platformie. Dla porównania Signal wymaga instalacji na telefonie i podania numeru telefonu aby móc korzystać z wersji desktopowej. Tutaj tego wymagania nie ma – możesz mieć DC tylko na komputerze albo tylko na tablecie. Autorzy aplikacji nie ograniczają cię w żaden sposób. Jeśli o mnie chodzi to lubię mieć DC na każdym urządzeniu ;) Dzięki temu mogę odpisywać na wiadomości gdziekolwiek się znajduję.

Na tym etapie warto jeszcze wspomnieć, że DC, w przeciwieństwie do popularnych komunikatorów, nie opiera się na numerze telefonu. I ja rozumiem: dla niektórych to będzie przeszkoda nie do pokonania. Bo przecież jest to kwestia wygody. Ktokolwiek zna mój numer może od razu do mnie napisać / zadzwonić na WhatsAppie (ok, do mnie akurat się nie dodzwoni bo z WA nie korzystam). Miej to więc na uwadze, ale doczytaj proszę do końca bo być może przekonam cię do wypróbowania DC.

Ok, przejdźmy zatem do krótkiej instrukcji dla początkujących. W domyślnym scenariuszu zakładam, że masz telefon z Androidem i chcesz bez zbędnych formalności zacząć czatować. Oto jakie (mniej więcej) kroki musisz wykonać.

  1. Pobierz aplikację Delta Chat ze sklepu Play: KLIK. (Alternatywnie możesz skorzystać z F-Droida: KLIK)
  2. Przy pierwszym uruchomieniu utwórz nowy profil. Aplikacja domyślnie tworzy konto na oficjalnym przekaźniku. Możesz jednak wybrać mniej zatłoczony serwer, np. mailchat.pl. W tym celu użyj innego serwera, a następnie przejrzyj listę serwerów chatmail. Jeśli dobrze się przyjrzysz to zauważysz jeszcze jedną opcję: klasyczne logowanie e-mail, której jednak na razie nie będziemy omawiali. W zależności od twojego dostawcy poczty (np. Gmail, Fastmail, Posteo) będzie to działało lepiej lub gorzej. Idźmy więc dalej.
  3. Przy zakładaniu profilu (na wybranym serwerze chatmail) podaj swój nick i ewentualnie dodaj zdjęcie profilowe. W zależności od twojego poziomu paranoi możesz podać jakiś pseudonim lub po prostu imię i nazwisko – pełna dowolność.

Ok, pierwszy etap właściwie za nami. Tylko jakoś tu pusto... Aby móc czatować musisz dodać kilka kontaktów znajomych. I to może być świetna okazja aby namówić parę osób do zainstalowania apki :) Dobrze, jak zatem dodać twój pierwszy kontakt? Są na to 2 sposoby.

  1. Osobiście. W trakcie spotkania możesz zeskanować kod znajomego lub członka rodziny. Działa to zresztą w obie strony. Odpowiednią ikonę znajdziesz w prawym górnym rogu lub przy próbie rozpoczęcia nowego czatu (plusik na dole). Pamiętaj aby pozwolić aplikacji na dostęp do aparatu.
  2. Zdalnie przez link z zaproszeniem. Kroki są podobne, tyle że zamiast skanować kod udostępniasz specjalny link prowadzący do twojego profilu. Najlepiej to zrobić poprzez inny bezpieczny komunikator, ale SMSem też da radę. Jeśli to ty dostałeś/aś linka to wystarczy w niego kliknąć i rozpocząć czat.

To naprawdę jest takie proste! Ach, prawie bym zapomniał: jeśli z jakiegoś powodu powiadomienia nie przychodzą na czas warto w ustawieniach powiadomień zaznaczyć opcję “wymuś połączenie w tle”. Teraz nic cię nie ominie.

Na koniec jeszcze słowo na temat klasycznego logowania e-mail. Oczywiście można z DC korzystać z niemal dowolnym dostawcą poczty (w końcu pod spodem to tylko e-mail) ale trzeba brać pod uwagę ograniczenia narzucane przez tychże dostawców. Przykładowo mogą oni zdecydować, że w ciągu dnia nie wyślesz więcej niż 500 wiadomości. I nawet jeśli cię to nie dotyczy to i tak zalecam użycie osobnego konta / profilu do czatowania, a w tym przekaźniki chatmail przecież się specjalizują. Mi to oczywiście nie przeszkadza i korzystam z kilku profili ;) Na jednym z nich zalogowałem się nawet do poczty służbowej i w ten sposób czytam korespondencję od studentów :D

To tyle na dziś. Do następnego!

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Po niedawnej awarii AWS (Amazon Web Services) naszło mnie kilka przemyśleń. Kilka z nich zresztą wyraziłem już na Mastodonie. Rzecz generalnie sprowadza się do prostej zasady: nie powinniśmy trzymać wszystkich jajek w jednym koszyku, co w oryginale brzmi: don't put all your eggs in one basket. I trzeba przyznać, że są to bardzo mądre słowa w kontekście centralizacji współczesnego internetu. No bo spójrzcie: większość popularnych usług i portali jest w rękach big techów, np. FB, WhatsApp, X, TikTok, itp. Nawet te usługi, które normalnie kojarzymy z pewną alternatywą też często opierają swoją działalność na chmurach od Amazona czy Googla. I tak, mam tu na myśli choćby komunikator Signal, który też zaliczył ostatnio downtime. Z racji, że ja i moja rodzina dość mocno polegamy na Signalu dało się to niestety odczuć. W czasie awarii trzeba było przejść na tradycyjne SMSy i rozmowy telefoniczne. Jest to oczywiście jakieś rozwiązanie ale na dłuższą metę lepiej unikać nieszyfrowanej komunikacji, nawet jeśli nasze rozmowy nie dotyczą spraw wagi państwowej. Szyfrowanie E2E to zwyczajnie gwarancja poufności i tzw. peace of mind.

Ale do rzeczy. Co w takim razie możemy zrobić jako społeczność, rodzina, czy grupa znajomych? Na szczęście są dostępne rozwiązania, które stawiają na niezależność i wspomnianą w tytule decentralizację. Idealnym (niemalże) przykładem z życia codziennego jest email. Tak, wiem, że dla wielu osób email = Gmail, ale generalnie jest to zestaw zdecentralizowanych protokołów (IMAP, SMTP) pozwalających na dotarcie do osób w różnych organizacjach i korzystających z wielu różnych dostawców. W moim przypadku jest to aktualnie Tuta Mail, ale w przeszłości korzystałem też z Gmaila czy Protona. Mam też pocztę służbową, którą zapewnia mi uczelnia, ale o tym może kiedy indziej ;) Email to tylko przykład, bo mamy całe mnóstwo technologii i protokołów, które wspierają decentralizację. W sumie może warto w tym miejscu wymienić kilka z nich:

  • XMPP, czyli z angielskiego Extensible Messaging and Presence Protocol, to sprawdzony protokół do komunikacji w czasie rzeczywistym. Na początek warto zapoznać się np. z aplikacją Conversations dostępną na Androida.
  • Matrix, kolejny protokół przeznaczony do natychmiastowej komunikacji, najlepiej bodajże się sprawdza w zastosowaniach grupowych, czyli w firmach i organizacjach.
  • SimpleX, czyli messenger, który nie wymaga od nas żadnych danych. Przyznam, że jeszcze z niego nie korzystałem, ale ciekawe wydaje się to, że SimpleX nie nadaje użytkownikom nawet stałych identyfikatorów. Doprawdy dziwna koncepcja...
  • Kryptowaluty, czyli przykład z nieco innej dziedziny. Tutaj znów nie mam bezpośredniego doświadczenia, ale zakładam, że jeśli coś jest zdecentralizowane to równocześnie będzie bardziej odporne na awarie i cenzurę.

W końcu dochodzimy do mojego ulubionego przykładu, a więc połączenia technologii starej jak sam internet (yup, to znów email) z nowoczesnym interfejsem aplikacji do czatowania (a wkrótce też dzwonienia). Delta Chat to komunikator, który pod spodem używa właśnie maila do transportu wiadomości. Od niedawna preferowane są tzw. przekaźniki (ang. relays) pod nazwą 'chatmail', które są specjalnie skonfigurowanymi serwerami email. Chodzi o to aby czatowanie odbywało się faktycznie bez opóźnień i niepotrzebnych ograniczeń, które nieraz narzucają klasyczni dostawcy maila. Wciąż jest też opcja skorzystania z własnego serwera czy dostawcy poczty, i myślę, że nieprędko to się zmieni (jeśli w ogóle). W każdym razie domyślny 'chatmail' jest tutaj optymalnym rozwiązaniem dla większości użytkowników. Aplikacja dostępna jest na praktycznie wszystkie platformy co powinno ucieszyć nawet najbardziej wymagających. Po zainstalowaniu możemy od razu utworzyć profil na domyślnym serwerze (przekaźniku), albo wybrać spośród innych, zazwyczaj mniejszych dostawców. Nieskromnie polecę tutaj nasz rodzimy przekaźnik, którym się opiekuję od niemal 2 lat (dokładnie od stycznia 2024): mailchat.pl. W przyszłości kwestia wyboru przekaźnika prawdopodobnie nie będzie miała aż takiego znaczenia, gdyż twórcy zapowiadają wprowadzenie tzw. multi-transportu. Polegałoby to na przekazywaniu wiadomości za pomocą kilku serwerów jednocześnie, tym samym zwiększając niezawodność całego systemu i pozytywnie wpływając na decentralizację.

Jeśli, szanowny czytelniku, tak jak ja w wielu dziedzinach polegasz na scentralizowanych usługach, takich Signal, X, czy Teams, już dziś wypróbuj Delta Chat. Niech to będzie choćby twój zapasowy komunikator. Jak mawiają Anglicy: “you'll thank me later”. A jeśli na początek nie masz z kim pogadać to zapraszam na czat grupowy naszego relaya dostępny pod tym linkiem. Widzimy się?

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Na moim profilu na Mastodonie niedawno informowałem o pozbywaniu się ciężkich aplikacji z telefonu / tabletu. Ten wpis będzie zatem krótkim podsumowaniem moich ostatnich działań.

Być może część z was korzysta lub korzystała z Revoluta. Aplikacja z dziedziny Fin-tech swego czasu zdobyła sporą popularność, obiecując bardzo korzystne przewalutowania i bezproblemowe płatności za granicą. I faktycznie, u mnie w tej roli sprawdziła się doskonale. Ile to razy mogłem bez stresu zapłacić za coś w internecie w obcej walucie! Najczęściej były to płatności w euro lub dolarze. Biorąc pod uwagę korzystne przeliczniki na złotówki (i nie tylko), posiadanie konta stanowiło niezłą przewagę względem tradycyjnych banków. Od niedawna coś się jednak zmieniło: mój podstawowy bank zaczął oferować karty wirtualne z równie korzystnym przewalutowaniem oraz konta wielowalutowe. I w zasadzie główny argument Revoluta przestał się dla mnie liczyć.

Kolejny argument przeciwko aplikacji pojawił się mniej więcej w tym samym czasie. Chodzi o aktywne zwalczanie custom ROMów. Najpierw nie mogłem odpalić apki na starym tablecie Samsunga z LineageOS na pokładzie. Potem okazało się, że apka faktycznie nie działa na większości “nieautoryzowanych” urządzeń z Androidem. Wyjątkiem pozostaje tu GrapheneOS, ale nie mam pewności czy i tutaj coś się nie zmieni na niekorzyść użytkownika.

Ostatnim powodem, dla którego zdecydowałem się zrezygnować z Revoluta i usunąć ich aplikację jest fakt, że to zwyczajny bloatware. W tym momencie nie pamiętam dokładnie ile miejsca apka zajmowała na moim urządzeniu. Jednak sam instalator to ponad 300MB! A zatem: Revolut won!

Drugą aplikacją, której powiedziałem ostatnio “bye, bye” jest MS Teams. O ile z samej platformy muszę czasem skorzystać, bo wymaga tego pracodawca (uczelnia), o tyle aplikacja na prywatnym urządzeniu mobilnym to chyba jednak zbyt wiele. Mam tu na myśli zarówno aspekt work-life balance jak i samą aplikację, którą też zaliczam do kategorii bloatware. Tym razem Play Store pokazuje zaledwie ok. 180MB do pobrania. Jak pewnie sami wiecie Teams stara się być apką do wszystkiego: czat, zespoły, kalendarz, spotkania, pliki, itd. Wszystko to powoduje, że aplikacja pęcznieje w oczach, zajmując coraz więcej miejsca na urządzeniu i pochłaniając coraz bardziej naszą uwagę. Wniosek dla mnie był prosty: Teams won!

Od teraz zaglądam na Teamsa gdy jestem przy komputerze i to musi wystarczyć ;) Jeśli ktoś ze współpracowników czy studentów potrzebuje się pilnie skontaktować to może:

  1. zadzwonić (opcja dla tych, którzy mają mój numer tel.),
  2. zadzwonić lub wysłać wiadomość na Signalu,
  3. napisać na Delta Chat.

Jeśli zaś sprawa nie jest super pilna to zawsze jest email lub wspomniany Teams. Zauważ, czytelniku, że celowo wymieniam Teams na ostatnim miejscu.

To tyle na dziś. A czy Ty planujesz się pozbyć śmieciowych aplikacji z Twojego telefonu? Może jesteś w trakcie albo masz to już za sobą? Koniecznie daj znać!

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Przeglądając niedawno Mastodona trafiłem na ten post: https://mastodon.gamedev.place/@jalict/115230827891168251 Jest to odpowiedź na toota (tak określamy wpisy na Mastodonie) Tuta (o jaka ładna aliteracja), w którym ktoś z firmy prosił o podzielenie się swoim doświadczeniem w temacie odejścia od Google'a. Chodzi o trend pt. #DeGoogle, który polega na uniezależnieniu się od Big Techów, a w szczególności wujka Google. Wspomniany wpis pokazuje mały smartfon Qin F21 Pro, wraz z krótkim opisem:

  • Dumbdroid jako OS,
  • wgrane apki z rodziny Fossify,
  • brak przeglądarki i sklepu z aplikacjami,
  • brak Google Play Services,
  • folder launcher na ekranie głównym.

Tak się akurat złożyło, że miałem w szufladzie ten uroczy telefonik. Czasem używałem go jako telefonu zapasowego, ale z racji na ograniczenia oryginalnego systemu (Android 11 bez usług Google'a), nie wszystko działało jak trzeba. Ot, 2 przykłady:

  • przestarzały komponent WebView, przez co nie mogłem odpalić Tuta Mail / Calendar, a tym samym łatwo zsynchronizować kontaktów,
  • niepewne (lub niedziałające) powiadomienia, np. w przypadku Todoist, który mocno polega na usługach Google'a.

Zatem gdy dowiedziałem się, że powstaje system specjalnie dostosowany do chińskich klawiszowców zabrałem się za instalację. Nie będę tu wchodził w szczegóły, bo flashowanie telefonu nie sprawiło mi większych trudności. Jedynym problemem okazało się odblokowanie bootloadera, po którym urządzenie nie chciało się uruchomić (częsty problem w przypadku chińczyków). Na szczęście z pomocą przyszło forum XDA Developers, gdzie znalazłem rozwiązanie. Jeśli, Szanowny Czytelniku, interesują cię szczegóły techniczne to zapraszam do kontaktu (szczegóły w odpowiedniej zakładce).

Po kilku dniach testowania mogę z radością stwierdzić, że Dumbdroid to zdecydowany upgrade względem systemu od producenta. A ponieważ dziś dobrze mi idzie listowanie to łapcie co ciekawsze zmiany / poprawki:

  • zmiana mapowania klawiszy na bardziej intuicyjne,
  • specjalny ekran do przeglądania powiadomień i innych często potrzebnych opcji, np. głośności, jasności, czy trybu samolotowego (wywoływany przyciskiem Menu),
  • update do Androida 14,
  • dodana klawiatura TT9,
  • aktualny WebView (hurra!),
  • możliwość wybrania systemu z lub bez usług Google'a.

Mówiąc krótko, ten niepozorny telefon stał się całkiem używalny na co dzień. Może więc z powodzeniem służyć jako 'daily driver' jak mawiają za granicami naszego kraju. W ramach lekkiego cyfrowego detoksu, ale też ze względów estetycznych, zamierzam nosić ze sobą ten 'cute little phone'. Przynajmniej mam pewność, że zmieści się w absolutnie każdej, nawet najmniejszej, kieszeni.

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

W dzisiejszym krótkim wpisie chciałem się z wami podzielić ciekawą aplikacją na Androida: Whisper+. Jest to apka z gatunku voice-to-text. Jeśli jesteś jedną z tych osób, które nigdy nie przekonały się do klawiatur ekranowych to będzie idealne rozwiązanie dla ciebie. Apka działa w pełni offline, choć najpierw musimy pobrać model językowy. Jako ciekawostkę podam fakt, że aplikacja sama w sobie nie prosi nawet o dostęp do internetu. Do pobrania modelu używana jest twoja domyślna przeglądarka. W moim przypadku jest to Vanadium, czyli wbudowana przeglądarka w systemie GrapheneOS. Whisper+ dostępna jest w repozytoriach F-Droid i stamtąd właśnie polecam ją instalować. Od niedawna używam też klawiatury HeliBoard, która bardzo ładnie współpracuje z Whisperem. Działa to tak, że przycisk mikrofonu może nam automatycznie aktywować 'nasłuch'.

Jak już wspomniałem, aplikacja działa wyłącznie w trybie offline co jest jej największą zaletą: żadne dane nie wędrują do chmury Google lub innego big techu. Czasami może to niestety stanowić wadę. Aby rozpoznawanie mowy działało w miarę sprawnie potrzebujesz dość mocnego smartfona, najlepiej z dużą ilością RAMu. Do tej kategorii z pewnością zaliczają się najnowsze generacje Pixeli (powiedzmy od 6 wzwyż). Dodatkowo, musisz mówić wyraźnie i nie za szybko. Nagrywanie jest też ograniczone do 30s, co prawdopodobnie ma na celu oszczędzanie pamięci RAM na słabszych urządzeniach.

Muszę powiedzieć, że w moim przypadku apka Whisper+ okazała się strzałem w dziesiątkę. Dzięki niej (oraz HeliBoard) mogłem wreszcie zrezygnować z GBoarda. Teraz mam pewność, że to co piszę i dyktuję nie zostanie 'przemielone' przez big techy na potrzeby kolejnych generacji 'ejaj' (nawet jeśli takie podejrzenia wydają się nieco przesadzone). Zresztą pomijając ten argument: czy nie wydaje wam się 'cool', że wasz telefon (wreszcie) rozumie co do niego mówicie?

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl

Świętując “Dzień Blogów” postanowiłem podzielić się z wami polecajką książkową. Kilka dni temu skończyłem lekturę Silent Spring autorstwa Rachel Carson. Książkę czytałem w angielskim oryginale i z tego co mi wiadomo nie doczekała się polskiego tłumaczenia. Nie jest to pozycja nowa bo ukazała się już w 1962 roku, co czyni ją lekturą wręcz historyczną. I taka też jest pod kątem treści w niej zawartych. Poniżej przedstawiam kilka najważniejszych przemyśleń dot. książki i autorki zarazem.

Rachel Carson w moim odczuciu była skromną kobietą, której zależało na popularyzacji nauki. Być może nie była postacią medialną pokroju Carla Sagana, ale na pewno zapisała się na kartach współczesnej historii. Carson, z wykształcenia biolog, dobrze wiedziała co stanowi zagrożenie dla pędzącego świata nowych technologii. I tym razem nie chodzi o technologie komputerowe, bo te były dopiero w powijakach, a raczej o biotechnologie, zwłaszcza środki chemiczne używane w rolnictwie. Autorka w przejrzysty i jednocześnie poetycki sposób pisze o bezmyślnym stosowaniu pestycydów, herbicydów i innych substancji trujących. Według niej największym koszmarem są opryski, które niszczą nie tylko wybrane gatunki insektów czy 'chwastów' ale całe ekosystemy. Przykładem, który najbardziej zapadł mi w pamięci jest wymieranie ptaków. Stąd pochodzi zresztą tytuł książki: Milcząca Wiosna. Oczywiście na ptakach się to wymieranie nie kończy, bo na długiej liście ofiar znajdują się między innymi: ryby, zwierzęta gospodarskie, psy, koty, o drzewach i innej roślinności nie wspominając. A jeśli kogoś to wciąż nie rusza... to wśród poszkodowanych są też ludzie.

Jak to się dzieje, że substancje takie jak DDT (Dichlorodifenylotrichloroetan, dlatego właśnie używamy skrótu) powodują nieraz ciężkie choroby lub śmierć? Otóż działają podobnie do promieniowania zmieniając sposób działania komórek lub 'mieszając' w chromosomach (w dużym uproszczeniu). Wynikiem ekspozycji na DDT lub inne pestycydy są więc poważne schorzenia, głównie różne rodzaje raka. Z lektury pamiętam jeszcze o zmianach w układzie nerwowym, paraliżu, który niejednokrotnie prowadzi do zgonu.

Autorka kładzie nacisk na edukację czym są współczesne “środki ochrony roślin”, dlaczego nie tędy droga oraz daje pewną receptę na przyszłość. Przykładowo zamiast masowo opryskiwać pola i osiedla ludzkie można do ekosystemu wprowadzić naturalnych wrogów niechcianego owada (np. komara). W książce mamy udokumentowane konkretne przypadki, gdzie tego typu akcje dały dużo lepsze rezultaty niż 'chemia'.

Podsumowując, jeśli interesujesz się choć trochę biologią i procesami jakie zachodzą w naturze, a do tego zależy ci na zdrowiu i dobrostanie twojego otoczenia, koniecznie sięgnij po Silent Spring. Książka Carson to już właściwie klasyka w swoim gatunku. I nawet jeśli trochę 'trąci myszką' to i tak nie będzie to zmarnowany czas.

Skomentuj na fediwersum: @michal@101010.pl